Tytuł: Turbulencja
Autor: Whitney G.
Data premiery: 2017-11-23
Liczba stron: 480
Tytuł w oryginale: Turbulence
Wydawnictwo: Kobiece
Z Whitney G. nie miałam jeszcze nic wspólnego, właściwie to słyszę o niej pierwszy raz w życiu - "Turbulencja" to pierwsza jej książka po
jaką sięgnęłam. Sam opis nie zachęcił mnie do lektury, ale wiadomo, że z
opisami jest różnie i rzadko kiedy oddają to, o czym jest książka. A jako, że o tej powieści było tak głośno w ostatnich miesiącach (przynajmniej takie jest
moje odczucie) i tak wielu czytelników się nią zachwycało, postanowiłam, że ją przeczytam.
Gdy Gillian wprowadza się do Nowego Jorku, wierzy, że to
magiczne miejsce przyniesie jej sukces w karierze pisarskiej. Jednak życie ma
dla niej inne plany, gdy po pewnym skandalu jej marzenia legną w gruzach. Zostaje sprzątaczką oraz stewardesą, a do tego okazuje się, że jej wieloletni chłopak
zdradza ją z innymi kobietami. Chcąc zapomnieć o byłym chłopaku, wybiera się
na imprezę, na której poznaje Jake’a - pilota pracującego w tej samej linii
lotniczej, co ona sama. Rozpoczyna się ich burzliwy, namiętny, ale zakazany
romans. Zimna, arogancka natura Jake’a nie pozwala im na coś więcej, poza
seksem, a demony przeszłości stają na ich drodze do szczęścia.
„Ci, którzy zadają ból, nie mogą decydować kiedy powinien się skończyć.”
Powiem szczerze, jest to moje pierwsze rozczarowanie tego
roku. Nawet ogromne rozczarowanie, bo dawno nie czułam takiej ulgi kończąc
jakąś książkę, jak właśnie przy tym tytule. Miałam nadzieję na dobrą lekturę,
przewijało mi się tyle dobrych ocen i recenzji, że myślałam, że znajdę tu
naprawdę dobrą historię, a tymczasem dostałam zlepek nudnych scen seksu i
niewykorzystany pomysł, który mógł być naprawdę dobrą historią. Wymęczyłam się
strasznie – książkę przeczytałam w dwa dni, ale nie dlatego, że tak mnie
wciągnęła, lecz dlatego, że po prostu chciałam mieć ją jak najszybciej z głowy.
Autorka miała ciekawy pomysł na historię, momentami nawet
trzymała w napięciu, gdyby nie to, że główni bohaterowie strasznie mnie
zniechęcili i całkowicie zniknęło moje zainteresowanie ich historią. Gillian
jest naiwną, pozbawioną charakteru bohaterką, która myśli nie tą częścią ciała,
którą powinna. Rozumiem, że można kogoś mocno pożądać, a nawet się zakochać,
ale trzeba przy tym mieć też rozsądek i nie gubić umiejętności korzystania z
niego. Typowo dla takich powieści, Jake od samego początku mówił, że nie może
ich łączyć nic więcej, jak tylko seks. A Gillian oczywiście po cichu wierzyła,
że czeka ich wielka miłość. Nieważne ile razy ją zranił, nieważne ile razy przez
niego płakała, zawsze mu wybaczała. Straciłam rachubę ile razy użyła słów „Teraz
to naprawdę koniec” odnośnie jej burzliwego związku z pilotem. Jeśli chodzi o
Jake’a, mam mieszane uczucia co do jego postaci. Zdecydowanie był znośniejszy
niż Gillian i o wiele bardziej interesowała mnie jego historia, ale wszystko
zepsuła jego arogancka postawa. Moja irytacja wzniosła na naprawdę wysokie
poziomy, a nie znoszę, kiedy muszę się zmuszać do dokończenia książki.
„Ile razy mnie sparzyłeś?
Trzy, cztery, pięć, może dziesięć?
Czy to ja sparzyłam ciebie?
Tak, ty to zrobiłeś, i to nie raz.
Powinnam odejść pierwsza, abyś mógł pójść za moim przykładem.
Ale chyba od początku wiedziałeś, że tego nie chciałam…”
Czytałam wiele erotyków, w których opisy seksu były
poprowadzone umiejętnie i ciekawie, przyprawiając mnie nawet o rumieńce – chociażby
ostatnio zrecenzowany przeze mnie „Cel” Elle Kennedy, czy „Stinger” Mii
Sheridan. Natomiast tutaj to wszystko było po prostu nudne i przesycone. Jeśli
chodzi o wulgarne słownictwo, zazwyczaj nie mam z tym problemu, ale tutaj się on pojawił. Pomijając fakt, że książka w większej części składa się ze scen „łóżkowych”
(bo ciężko powiedzieć, żeby często przebywali w tym łóżku), mam jednak
wrażenie, że autorka wypisała sobie na kartce te kilka wulgarnych słów i
używała ich najczęściej jak się dało, chyba mając na celu dodać pikanterii,
której ani trochę nie dało się wyczuć. Były momenty, kiedy po prostu nie mogłam
przejść przez te fragmenty i je pomijałam, bo w kółko było jedno i to samo.
Gdyby nie to, że większa część powieści składa się z
nudnych, powtarzających się fragmentów akcji (seks, kłótnia, Jake łamiący serce Gillian, seks na zgodę), książka miała predyspozycje na dobrą
historię. Widać, że autorka miała ciekawy zamysł, niestety przykro mi
powiedzieć, ale poległa w wykorzystaniu go. Nie mogę tu nie wspomnieć o zakończeniu,
które zostawiło niedosyt – po tych wielu kłótniach i brudach, które się
nazbierały pomiędzy Gillian i Jakem, oczekiwałam na coś więcej niż seks na
zgodę i udawanie, że nic się nie stało. Mam wrażenie, że autorka miała pomysł
na zakończenie, bo nawet dobrze je prowadziła, a potem nagle musiała przerwać i
szybko nabazgrała ostatnie kilka stron, żeby tylko pogodzić bohaterów. Pisząc tę
recenzję, mocno się zastanawiam, co takiego w tej książce zauważyli inni
czytelnicy, czego nie mogę dostrzec ja.
Pozwolę sobie na stwierdzenie, że powieść spodoba się
fanom Greya. Osobiście nie czytałam książek (i nie mam takiego zamiaru), ale widziałam
filmy i wydaje mi się, że znajdziecie tu coś dla siebie. Nie chcę skreślać
Whitney G. po jednej książce, bo nie lubię tego robić, dlatego może jeszcze
kiedyś sięgnę po jakąś jej historię. Na razie jednak mówię „nie” i no cóż, nie
polecam "Turbulencji".
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Dzięki za przeczytanie mojego wpisu! Byłoby mi bardzo miło gdybyś zostawił/a komentarz ze swoją własną opinią :)