Pastwisko martwych drzew. Wrogie przejęcie stodoły Świętego Mikołaja przez rodzinę szopów. I zaginiona w niewyjaśnionych okolicznościach przesyłka. Bożonarodzeniowa Farma nie jest magicznym miejscem, które wymarzyła sobie Stella Bloom.
Żeby ratować swój biznes, Stella decyduje się na udział w konkursie organizowanym przez popularną instagramerkę, Evelyn St. James. Dzięki jej zasięgom i nagrodzie w wysokości stu tysięcy dolarów, Stelli może uda się wydostać farmę z finansowego dołka.
Jest tylko jeden problem. Aby zaprezentować swoje miejsce, jako idealny przystanek podczas romantycznego wypadu, zgłaszając się do konkursu, Stella skłamała, że prowadzi farmę razem ze swoim długoletnim chłopakiem. Tylko że żaden chłopak nie istnieje.
Luka Peters chciał po prostu odwiedzić swoją najlepszą przyjaciółkę i napić się gorącej czekolady, a w konsekwencji został wmanewrowany w związek i stał się współwłaścicielem farmy świątecznych choinek. Wygląda jednak na to, że funkcja fikcyjnego chłopaka może stać się najlepszym prezentem, jaki mógł sobie wymarzyć.
Jak zazwyczaj nie przepadam za takimi typowo świątecznymi powieściami, tak czytanie co roku "Lovelight Farms" stanie się chyba moją tradycją. Ta książka zawiera dosłownie wszystko, co kojarzy mi się ze świętami - ciepłą, rodzinną atmosferę, wspaniały klimat farmy choinek przystrojonej kolorowymi światełkami, motyw przyszywanej rodziny, no i oczywiście całą masę miłości. Gdy myślę o idealnej historii do przeczytania pod cieplutkim kocykiem z gorącą czekoladą w ręku, gdy za oknem pada śnieg i mróz szczypie w policzki, myślę właśnie o tego typu powieści.
Stella i Luka są nierozłączni, odkąd ona wpadła na niego (dosłownie) pod sklepem niemalże dekadę temu. Wtedy jeszcze leczyła złamane serce po śmierci mamy, a on pomagał swojej w przeprowadzce, ale od razu połączyła ich jakaś niewidzialna nić. Ich przyjaźń przetrwała nawet kilometry odległości, liczne zmiany życiowe i rozterki. Nigdy jednak nie doszło między nimi do niczego więcej, nawet jeśli Stella skrycie marzyła o tym od lat. Kiedy na barki spadają jej problemy finansowe jej farmy choinek i pojawia się okazja, aby ją uratować, postanawia z niej skorzystać. Nawet jeśli oznacza to udawanie przed słynną influencerką, która przez tydzień będzie przebywać na jej farmie i krążyć po ich małym miasteczku, że farmę prowadzi ze swoim chłopakiem. Poproszenie o pomoc Luki zdaje się być najrozsądniejszą opcją, ale wkrótce okazuje się, że udawanie związku z najlepszym przyjacielem nie jest takie proste. Nie, gdy skrycie jest to spełnienie jej najskrytszych marzeń. Tydzień miał wystarczyć, aby uratować farmę i przy okazji wyleczyć się ze swojego zauroczenia... do czasu, aż obydwoje zaczynają sobie zdawać sprawę, że być może nic z tego nie było udawane.
Wyobraźcie to sobie - małe miasteczko i farma choinek. Gorąca czekolada, ciepłe wypieki, ogień w kominku. Dwójka najlepszych przyjaciół, która ma udawać parę. Społeczność, na której zawsze można polegać. Czy to nie brzmi jak przepis na najbardziej uroczą, zimową komedię romantyczną? Czytałam tę historię już po raz drugi i byłam nią równie zauroczona, jak za pierwszym razem. I nawet jeśli zazwyczaj nie przepadam za wątkiem friends to lovers, w relacji głównych bohaterów jest pewna magia, która wręcz uzależnia. Obiektywnie mówiąc, nie jest to może najbardziej wyszukana historia na świecie, ale jest w niej coś takiego ciepłego i rodzinnego, co chwyta za serce. Osobiście uwielbiam powieści, które skupiają się przede wszystkim na bohaterach i ich historii, a dokładnie oni są sercem "Lovelight Farms".
Lovelight Farm to dziecko Stelli, farma, w którą włożyła całe swoje serce, pot, łzy i pieniądze. Pogodzenie się z faktem, że być może będzie musiała ją zamknąć, nawet nie wchodzi w rachubę. A jednak kłopoty pieniężne się nawarstwiają, a na dodatek wiele wskazuje na to, że ktoś naumyślnie próbuje jej zaszkodzić, robiąc zamieszanie na farmie. Plony gniją, rzeczy znikają, ciągle coś się psuje. Zgłoszenie farmy do konkursu ma pomóc nie tylko zdobyć nowych klientów, ale zawalczyć o wysoką nagrodę pieniężną i Stella ma nadzieję, że pomoże to im poprawić ich sytuację finansową. Nie byłaby to jednak komedia romantyczna bez miłosnego plot twistu, nasza bohaterka wpada więc na pomysł, aby skłamać w podaniu konkursowym, że firmę prowadzi z... chłopakiem. A jak wyplątać się z kłopotów, jeśli owego chłopaka się nie ma? Poprosić o pomoc najlepszego przyjaciela.
Stella i Luka zauroczyliby każdego, bo ich chemia jest wręcz namacalna. I jak nie przepadam za tym wątkiem, tak autorka naprawdę rewelacyjnie poradziła sobie z ukazaniem, jak idealnie ta dwójka do siebie pasuje oraz jak długa jest ich historia. Ich relacja zbudowana jest na fundamencie dziesięcioletniej przyjaźni, wzajemnego wsparcia i miłości, nawet jeśli skrywanej. To do siebie dzwonią, gdy potrzebują ramienia, aby się wypłakać. Do siebie uciekają, gdy potrzebują wsparcia drugiej osoby. Ze sobą spędzają długie godziny na rozmowach telefonicznych albo przebywają wielogodzinną podróż, aby spędzić razem parę dni. Chyba najbardziej uwielbiam w tej historii te wszystkie malutkie szczegóły, które autorka wplata w fabułę, a dzięki którym dostrzegamy, jak bardzo im na sobie zależy. Jak rozumieją się bez słów, mają swoje małe tradycje, zwyczaje, jak okazują sobie wsparcie nawet na małe sposoby.
A jednak, żeby nie było za łatwo, przekroczenie tej niewidzialnej granicy między przyjaźnią a miłością wcale nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Ten ciągły taniec "zejdą się czy się nie zejdą" może być odrobinę frustrujący, ale autorka naprawdę świetnie radzi sobie z pokazaniem, że ta dwójka, a Stella w szczególności, ma swoje własne problemy i obawy, które nie pozwalają im tak po prostu zaryzykować wieloletniej przyjaźni. I chociaż Luka jest gotów zrobić w końcu krok do przodu, dla Stelli wejście w związek z Luką wiąże się z wieloletnią traumą i przekonaniem, że w końcu i tak wszystko się zakończy, a Luka, najważniejsza osoba w jej życiu, ją porzuci. Dlatego nawet jeśli czasami mnie frustrowała swoim zachowaniem, przypominałam sobie jej obawy i próbowałam wejść w buty kogoś, kto całe życie był porzucany. Kto dorastał w przekonaniu, że miłość wiąże się z warunkami i szybko może się skończyć.
Dla mnie jednak sercem tej historii są właśnie relacje międzyludzkie i nawet pomimo paru niedogodności i okazjonalnej frustracji, po prostu zauroczyło mnie to ciepło i jej ogólny klimat. Tym bardziej, że poza wątkiem Luki i Stelli równie ważną rolę odgrywają inni bohaterowie, o których będziemy mieli okazję przeczytać w następnych tomach. Beckett i jego tajemnicza historia z Evelyn, z którą niegdyś przeżył wspólną noc. Layla i zauroczony w niej Caleb. Przeróżne historie rodzinne, które wywołują uśmiech na twarzy. A nawet przesłodkie kotki, które skradną wasze serca. Już nie mogę się doczekać kolejnych tomów, bo nie sposób się w tym miasteczku nie zakochać.
B. K. BORISON mieszka w Baltimore ze swoim słodkim mężem, żywiołowym maluszkiem i ogromnym psem. W gimnazjum zaczęła pisać na marginesach książek i od tamtej pory pisze już nieustannie. Lovelight Farms jest jej debiutem literackim.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz
Dzięki za przeczytanie mojego wpisu! Byłoby mi bardzo miło gdybyś zostawił/a komentarz ze swoją własną opinią :)